fot. Michalina Wozniak

środa, 17 października 2012

Granica

"Nie widział jej od lat. Poznanie jej teraz było właściwie niespodziewanym odkryciem, Był daleki od myśli, że Elżbieta jest w mieście. Na początku lata, będąc tu w drodze do Boleborzy, słyszał, że wyjechała. Zupełnie o niej nie pamiętał. Przez krótki czas, mierzony jej krokami, patrzył, jaka jest. Była zupełnie zmieniona, była duża i cienka, stała się już kimś innym. Ale idąc tak, niosła jednak w sobie to wszystko, co kiedyś stanowiła dla niego.
          Nie porwŁ się od stołu, nie wybiegł za nią. Nawet uśmiechnął się pobłażliwie do tego nieoczekiwanego wzruszenia, którego doznał. Ale wiedział, że przed odjazdem musi ją zobaczyć. Musi tę starą sprawę całkowicie zrewidować, by się nacieszyć, że tak bez śladu minęła, by przed samym sobą ten malutki platoniczny romans prowincjonalny skompromitować. 
          Nazajutrz Zenon otrzymał od Czechlińskiego umówioną zaliczkę, która pozwalała mu wyjechać. Obliczał to sobie we frankach, rozważał szczegółowo i był zadowolony. Po południu wybrał się na ulicę Staszica, do pani Kolichowskiej. Po drodze myślał z niepokojem na przemian i z ulgą (jak kiedyś Elżbieta idąc do panny Wagner), że może nie zastanie tam Elżbiety, że może wczoraj tak mu się wydało. Jakże znał ten niepokój i tę tchórzliwą nadzieję. Jakieś ślady, wygniecione w mózgu śmieszną męką dzieciństwa, jeszcze zostały. Jeszcze to wszystko razem nie dało się zbyć jednym krzywym uśmiechem lekceważenia.
          Wyobraził sobie tę Elżbietę jako pannę pewną siebie, oschłą i wyniosłą. Mogła doskonale wcielać wszystkie małomieszczańskie sposoby widzenia, odczuwania i sądzenia świata. Konstruktywnie umieścił ją teraz w jakimś punkcie idealnym przeciwieństwa z Justyną - w ten sposób, że to wypadło na niekorzyść Elżbiety.
          Jego cała sympatia była w tej chwili po stronie tamtej, od której oddarł się zaledwie przed tygodniem, ogarnięty splotem uczuć bardzo ze sobą skłóconych. Z zewnątrz mogło się zdawać, że ją po prostu porzucił. W istocie przecież było inaczej. Zenon wcale już teraz nie myślał, że uległ słabości wiążąc się z tą kobietą białą, ciepłą i łagodną. Taką samą słabością jest chodzenie po trawie, kąpanie się w rzece, taką samą słabością jest oddychanie powietrzem. To doskonałe przeniknięcie się fizyczne z drugim człowiekiem, całkowicie na sobie poprzestające wzruszenia takiej miłości, ostre, głębokie wstrząsy upojenia - przekonały go swą jedyną logiką. Nie trzeba tu było legitymować się żadnymi względami duchowego porozumienia, żadną psychiczną nadbudową. Wystarczyła zgoda z naturą, prosta rozkosz ulegania jej prawom.
          Tak niewątpliwie było i to przemawiało za Justyną. Ale ta rzecz, jak wszystkie inne, nie dała się odciąć, wyosobnić od reszty życia. Wprawdzie Justyna zgodziła się na rozstanie, od początku przyzwyczaiła się do myśli, że on odejdzie. Ale jej ufność, jej dziecinna tkliwość, tak ujmująca w pieszczocie, rozpościerała się poza nią, usiłowała przeniknąć w inne dziedziny jego życia, ogarnąć go całego. "Przeciez ty wrócisz" - powtarzała, gdy ją żegnał. I Zenon nie miał siły powiedzieć, że nie wróci. Poza Boleborzą zaś całe zagadnienie Justyny było nie do pomyślenia, musiało pozostać w swych naturalnych granicach, zamknięte kresem tego gorącego boleborzańskiego lata. I tutaj też Zenon pozostawał w zgodzie z naturą, z jej prawem przemijania.
          Wejście do mieszkania pani Kolichowskiej było na prawo z bramy, której środkiem płynął ściek, nakryty długą deską drewnianej podłogi. Za naciśnięciem dzwonka drzwi zewnętrzne otworzyły się z elektrycznym pomrukiem. U wierzchu stromych paru schodków były drzwi drugie, też już otwarte, wiodące do słabo oświetlonego przedpokoju. Wszystko, nawet zapach, było znajome. Jak dawniej służąca Ewcia wpuściła go do salonu pełnego cieniów, chociaż dzień był pogodny. Natłoczone meble, fotografie, lampy pod parasolami, portrety rejenta i jego pierwszej żony nad fortepianem - to wszystko znalazł na miejscu. Niezmierna brzydota tego wnętrza, które kiedyś upajało w nim zmysł piękna i zbytku, dała mu nagle poczucie zupełnej niezależności. Jak gdyby przezwyciężył w sobie niedogodne złudzenie, jak gdyby tym skonstatowaniem ostatecznie wyzbył się dzieciństwa. Stojąc patrzył dokoła siebie i czekał. Doskonale. Może sobie teraz wejść. Jakkolwiek okaże się w swej przemianie, jest tą, która nie ma już władzy zadawania cierpienia. Za oknem, osłoniętym tiulem story i zwężonym ciężką portierą, jednak było widać, jak przez mgłę, różnobarwny jesienny ogród cały w słońcu i niebieskie ponad drzewami niebo.
          Elżbieta Biecka weszła do pokoju nie nie wiedząc, że miała się oto zmierzyć ze swoim losem. Zrobiła się przez ten czas dorosłą kobietą. Aż było dziwne, że wczoraj na ulicy mógł ją poznać. Wystrzegał się jej o tym wspomnieć. Pamiętał jej grube warkocze pensjonarki. Teraz miała małą głowę, ciasno objętą krótkimi, ciemnymi włosami. Ubrana była też wąsko i ciemno.
          Weszła żywo, z uśmiechem, mówiąc głośno od progu, jak jest zdziwiona, jak się cieszy. Nawet, jak jest wdzięczna, że nie zapomniał. Wszystko to była nieprawda, służąca do zajęcia miejsca w czasie, do zorientowania się w sytuacji. Jak również wiadomość, że pani Kolichowska czuje się niedobrze i nie będzie mogła go zobaczyć. Jakaż różnica od dzieciństwa, gdy istotną radość okrywała złą miną i impertynenckimi słowami! Teraz konwencjonalna radość służyła do okrywania pustki.
          Zrobiła na nim złe wrażenie. I gest, żeby usiadł, i sposób, w jaki usiadła sama, coś poprawiając przy sukni i jakoś ustawiając stopy. Była niespokojna nerwowo, niepewna siebie, dawny urok pochmurnej siły znikł bez śladu. Rzecz nieoczekiwana, rzecz, na którą ani przez chwilę nie liczył: poczuł nad nią swoją przewagę.
          Rozpatrywała go o te lata, o dalsze projekty z miną uważną i życzliwą. Oglądała go wciąż, nie spuszczała z niego oczów, ciemnych i matowych.
   - A pani? Dlaczego pani nie mówi o sobie?
  Odgrodziła się od razu od tego pytania. Powiedziała gładko, że lubi tu być, lubi to miasto, ten dom. Że jest stworzona do życia na prowincji. 
   - Zdaje mi się, że już inaczej być nie może. Tak jestem związana z tym, jakby to we mnie tkwiło. Ten dom, ulica, podwórze - ja cała z tego się składam.
   - Pani gdzieś wyjeżdżała tej wiosny? - zapytał.
  Spłoszyła się na chwilę.
   - Tak, wyjeżdżałam do mojej matki, do Szwajcarii - odpowiedziała z przymusem. Opanowała się jednak zaraz i uśmiechnęła. - Widziałam się z matką, ale nic jakoś z tego nie wynikło.
  Zrobiła swój ładny gest cienkimi rękami, powiewnymi palcami. I ten gest znowu wydał mu się sztuczny, a palce zbyt kościste i zbyt wypukłe paznokcie.
          Teraz on pozwolił sobie być zachmurzony i wzgardliwy. Stało mu się jasne, jaką nie do przebycia rzeczą od człowieka do człowieka jest jego jakość. Ten każdemu właściwy sposób, aby być osobno. Dawniej Elżbieta odgradzała się od niego drwiną i złością, jak trzaśnięciem drzwi. Teraz - grzeczna, wesoła i łatwa - nie istniała już wcale poza tymi otwartymi drzwiami. Nic nie było pod samym wierzchem, zrobionym z twarzy, sukni, słów, gestów i śmiechu. Uczuł nie tyle zniechęcenie, ile gniew. Cała była w tym nerwowym trzepocie uprzejmości.
   - Dlaczego się pani wciąż śmieje? - zapytał. - Wydaje mi się, jak gdyby pani po dawnemu nie chciała mnie brać na serio.
   - Ach nie, dlaczego? - odparła machinalnie.
   - To mnie zresztą nie obraża - powiedział. - To znaczy, że pani nie bierze na serio samej siebie. Niech pani mi wybaczy. Ale musi pani przyznać, że to jest przecież nie do wiary, żeby pani po tylu latach tylko to miała mi do powiedzenia.
   Wiedział, że była niezadowolona.
   - Myśli pani znowu, że jestem źle wychowany - tak? To nic. Albo coś zostało z tych dziecinnych naszych kłótni i pogodzeń, albo muszę myśleć, że przyszedłem niepotrzebnie.
   Próbowała się uśmiechać. - Widzę, że pan się chce kłócić po dawnemu - zaczęła. Ale jej przerwał.
   - Jedna rzecz wydaje mi się istotna, wciąż o tym myślę, muszę być szczery. Przecież ja się w pani tak kochałem, gdy byłem sztubakiem.
   - Och, te rzeczy nie mają chyba znaczenia, gdy się jest dziećmi.
   - Ale pani o tym wiedziała. Prawda?
   - No tak. Tylko że teraz jesteśmy już dorośli.
   Popatrzył na nią uważnie i dał jej spokój. - Pani wie, że ja się w Paryżu zaprzyjaźniłem z Karolem Wąbrowskim?
          Teraz dopiero spoważniała. Z wyraźną przykrością, głosem ściszonym, jak gdyby uważając, by jej nie usłyszano, zaczęła wypytywać o kuzyna.
   - Pan go jeszcze zobaczy, jak pan tam wróci?
   - No tak, naturalnie.
    Wiedział, że go zobaczy i dowie się wtedy wszystkiego o Adeli. Uczuł całym sobą ten czas nieznośny, jak zapach, kolor czy melodię - bez żadnych słów. Brudny cień hotelowego pokoiku, kroki na schodach, zapalające się i gasnące światło w szybie nad drzwiami, niepokój i smutek. Niepokój. Przypisywali go warunkom, małym rzeczom pobocznym. Ale on był wewnątrz tej sprawy, w samym środku.
   - Jak pan będzie mówił z Karolem, niech pan na niego wpłynie. On powinien przyjechać. Przecież to jego matka.
    I powtórzyła surowo: - Przecież to jego matka.
   - Czy człowiek zmienia się przez to, że jest naszym ojcem albo matką?
Nie od razu zrozumiała.
   - Jak to: się zmienia? Ach, nie o to chodzi. Pewnie, że się zmienia, Ale - więc on był z panem zupełnie szczery?
   - No, nie wiem. O rodzinie nigdy ze mną nie mówił.
   - Widzi pan...
   - O sobie zresztą nie mówił także. To już jest taka natura...
   - Ale pan mu wytłumaczy, że przecież tak nie wolno. Ona jest chora. Są dni, kiedy zupełnie nie wstaje.
    Jej głos zrobił się niecierpliwy i zarazem proszący.
   - Pan sam się przekona, jeżeli pan ją zobaczy, jak się zmieniła.
    Zenon przyrzekł, że mi to powie. Elżbieta wstała i przeszła do kąta salonu, w rogu od ulicy, zajętym małą kanapką. Na stoliku obok stał mały aparat radiowy, którego dawniej nie było, z pokręconymi sznurkami od słuchawek. Na ziemi leżała jak dawniej, duża, okrągła poduszka.
    Zenon zbliżył się do niej z wahaniem.
   - Niechże pani mi powie, co pani robi. Co pani robiła przez cały ten czas?
   - Nic nie robiłam - odpowiedziała i  roześmiała się niechętnie. - Naprzód miałam posadę tutaj w starostwie. Ale to się nie dało utrzymać, odkąd ciotka jest chora. Chciałam tej jakiejś niezależności, i ja także, jak pan. Wobec tych wszystkich "starszych", którzy są winni, że świat jest zły, ponieważ się na to godzą i ciążą ta swoją zgodą nad naszym dzieciństwem. Chcemy odłamać się od nich najgłębiej jak można. A później okazuje się, że to samo jest w nas. Bo nie jesteśmy tak bardzo inni, nie możemy ich się całkowicie wyprzeć.
   - To jest trudne, ale to jest możliwe - powiedział Zenon.
    Zaprzeczyła głową, jak gdyby miała więcej doświadczenia.
   - Pan wie, co tu jest pod nami? - spytała nagle.
   - Co, tu pod podłogą?
   - Tak. Na pewno pan się nawet nie domyśla. Właśnie w tym kącie, jeżeli spuścić prostopadłą, to natrafi na dziwną rzecz. Tu na końcu piwnic jest jedno mieszkanie. Od reszty piwnicy oddzielone jest przepierzeniem z desek i ma kształt trójkąta prostokątnego, którego powierzchnia równa się ściśle powierzchni, jaką zajmuje ta kanapa ze stolikiem, lampą i tą poduszką na ziemi. W tej chwili mieszkają tam cztery dorosłe osoby i jedno dziecko. Przedtem było inaczej. Ale w ciągu ostatnich lat umarło tu pod podłogą troje dzieci, a na wiosnę ze wsi zjechała stara matka, chora, zdaje się, na raka, i zajęła łóżko, które stoi o tu, pod ścianą. Przed paru dniami zameldowałam jeszcze niejakiego Franciszka Borbockiego, którego zredukowali w fabryce Hettnera, więc także się sprowadził do siostry i przez miesiąc mieszkał nie meldowany. I teraz niech pan mi powie, jak trzeba nazwać cały ten fenomen, jeżeli ja sobie siądę nad nimi na kanapie i słucham przez radio Strawińskiego, albo zapalę lampę i czytam, powiedzmy, Pascala. - Umilkła i po chwili dodała z obrzydzeniem: - Czasami mi się wydaje, że to są szczury.
          Zenon nie czuł się winien tego stanu rzeczy. Przy tym inna strona uderzyła go bardziej. Słuchał nie odzywając się wcale.
   - Więc jak to nazwać? - powtórzyła. - Bo można by powiedzieć, że to jest filantropia. Ci Gołąbscy zostali eksmitowani z mieszkania na czwartym piętrze. Rzeczywiście nigdy nie płacili. Ale ponieważ ona była jeszcze chora po połogu i nie mieli się gdzie podziać, więc ciotka pozwoliła im zostać w tym kącie, póki sobie czegoś nie znajdą. Podłoga, piecyk, ta ściana z desek - to nawet coś kosztowało... I tak już siedzą szósty rok. Oni sami mówią nie -  m i e s z k a ć, tylko -  s i e d z i e ć, bo tam nie można się ruszać. A na noc wszyscy wchodzą do tego łóżka, do matki.
   - Ach, owszem! - przerwała sobie sama. - Pan się pytał, co ja robię. Rzeczywiście, coś robię. Już dwa lata zastępuję ciotkę i prowadzę meldunki. Polega to na tym, że wszystkie najintymniejsze sprawy tego domu przechodzą przez moje palce. Ktoś się chce żenić, ja mu wypisuję świadectwo, że tu mieszka - ktoś u kogoś nocuje nie meldowany, ja to muszę wytropić. Urodziny, śmierci, wszystko. Wiem, gdzie na ilu metrach kwadratowych ilu ludzi się gnieździ. Wszystko poświadczam, przybijam u dołu pieczątkę, usprawiedliwiam, legalizuję. Taki dom to jest rzecz zadziwiająca. Czy to nie szczególne, że ludzie zdecydowali się żyć na sobie w a r s t w a m i ?  Co dla jednych jest podłogą, to dla innych staje się sufitem. Pan wie, że tu połowa piwnic zamieniona jest na mieszkania i tam, pod nami, mieszka więcej ludzi niż na wszystkich piętrach poza tym.
   - Oni nazywają się Gołąbscy? - spytał powoli Zenon.
   - Ci pod nami, tak, Gołąbscy - powtórzyła Elżbieta i przypatrzyła mu się z uwagą. - Dlaczego pan się o to pyta?
    Zenon nie odpowiedział.
   - Bo to jest chyba obojętne. Cały ten dom pełen jest takich rzeczy. I to wszystko ja  w i e m.  Ja to podpisuję i u dołu przykładam pieczątkę z nazwą ulicy Staszica i numerem domu siedemnastym i jeszcze hipotecznym. To jest ustanowione. Od tego nie można się wyłamać, nie ma żadnego sposobu, żeby się z tego wykręcić, żeby się tego wyprzeć. Wszelka indywidualna niezależność to jest złudzenie. Juz przez sam fakt, że żyję, godze się nieustannie, biorę w tym udział, przykładam do tego ręki. Każdym oddechem przystaję wciąż na to wszystko.
          Elżbieta mówiła stojąc. Jak kiedyś dawniej, Zenon rozumiał, że powinien już iść, że to jest już pożegnanie. I jak wtedy, gdy czytali razem książki z biblioteki starego Wąbrowskiego albo rozwiązywali geometryczne zadania, Zenon zapytał, czy może przyjść jutro.
   - Dobrze, niech pan przyjdzie - powiedziała Elżbieta. - Jutro, tylko wcześniej, dobrze?
          Zenon wyszedł z ciemnego salonu na jasną jeszcze ulicę. Była chłodna, jesienna pogoda. Po całym niebie rozsypane były drobne, szarofioletowe obłoki, ostatnie refleksy wczesnego zachodu gasły. Na ulicy Emerytalnej, w tym samym miejscu, co wczoraj zobaczył schodzącego ze schodów cukierni Awaczewicza. Przystanął i przez chwilę patrzył za nim. Awaczewicz rzeczywiście skręcił w ulicę Staszica i Zenon nie wiadomo czemu był pewny, że ten stary lew prowincjonalny poszedł właśnie teraz do Elżbiety."


tekst: Z.Nałkowska "Granica" fragm. rozdziału 7
fot.: Marcin Szwaczko (make-up: Renata Dworaczek; hair: Dominika Gieroba)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz